ZAJKOWSKI ANTONI
ps. „Zając”, nauczyciel akademicki, trener, pierwszy w historii polskiego judo medalista olimpijski (srebrny) z Monachium (1972).

Urodzony 5 sierpnia 1948 w Malczewie pow. Ełk w robotniczej rodzinie Jana i Czesławy Zalewskiej, absolwent Technikum Mechanicznego w Białymstoku (1967) i bielańskiej AWF (1971), gdzie otrzymał tytuł magistra wf. Judoka (170 cm, 73 kg) Jagielloni Białystok (od 1964, trener Leszek Piekarski) i AZS Sioubukai Warszawa (do 1978, trener Jan Ślawski). Pierwszy Polak, który w monachijskiej Messegelaende Halle w Monachium (1972) wywalczył medal olimpijski w judo. Opinia o nim pozostała jednoznaczna: „niesłychanie silna osobowość, bezgranicznie zakochana w judo, zwłaszcza japońskim, niezwykle pracowity i systematyczny. Ogromne umiejętności techniczne. Szczególne predyspozycje do walki w ne-waza (parterze). Bardzo łatwy do prowadzenia. Cichy, spokojny, bardzo koleżeński, z pozoru niemrawy, robiący wrażenie zagubionego, ale konsekwentnie dążący do celu”. Tej konsekwencji, uporowi, niebywałemu poświęceniu i tytanicznej pracy zawdzięcza całe sportowe mistrzostwo. Kiedy opiekę nad polską kadrą narodową objął Japończyk Hiromi Tomita (1969) uwierzono, że samo pochodzenie nowego trenera zaprowadzi polskich judoków na podia wielkich światowych zawodów. A on, realista (miał zaledwie 24 lata i jeszcze występował na tatami) zaproponował kandydatom na olimpijczyków trening – harówkę, o jakim do tej pory nikt nad Wisłą nie miał zielonego pojęcia. Wychodził z założenia, że „skoro ja wytrzymuje, musicie wytrzymać i wy”. Oczywiście niebawem pojawiła się opinia, że gość z Tokio „wykańcza chłopaków”, ale Zajkowski nie bez oporów doszedł jednak do wniosku, że bez wyrzeczeń, poświęceń i zaproponowanego uciążliwego treningu na igrzyskach niczego nie osiągnie. I mimo, iż to najtrudniejszy okres w jego sportowym życiu, pracował bez szemrania, a podczas startów realizował żelazną zasadę Tomity: „nigdy nie wolno ci zwątpić we własne umiejętności”. I tak w wyniku gigantycznej pracy narodził się pierwszy polski medalista olimpijski w judo. Po latach uważa, że nie był to racjonalny trening, który prowadził, niestety, do zbyt silnej i ekspansywnej eksploatacji mięśni, ścięgien i kości. Stąd liczne kontuzje. Pierwsza (kolano) o mało nie wykluczyła judoki AZS z igrzysk monachijskich (1972), druga (łąkotka) pozbawiła go drugiego startu olimpijskiego w Montrealu (1976). Tam zastąpił go wielki krajowy rywal i przyjaciel Marian Tałaj. Oglądał jego sukces (brązowy medal) z trybun, zaproszony za ocean przez kolegę (Stanisław Dziekoński). Współzawodniczyli między sobą na krajowym podwórku przez 7 lat w tej samej wadze (lekka). 3-krotny mistrz Polski (1970, 1973, 1974) był także brązowym medalistą MŚ (1971) i 2-krotnie srebrnym medalistą ME (1969, 1971). Po zakończeniu kariery zawodniczej (1978) – asystent w AWF, a w latach 1983-1986 pracował w Szwecji (Goeteborg). Po powrocie nauczyciel akademicki i trener (m.in. sparing partner Pawła Nastuli). Żonaty (Anna Lipińska – nauczycielka i kronikarka sportowej kariery męża), ma dwóch synów Adama i Wojciecha, którzy próbują pójść w ślady ojca (Wojciech był już w 1999 mistrzem Polski).

*1972 Monachium: w. lekka – w pierwszej rundzie pokonał w 1.04 min. E. Garcię (Nikaragua), w drugiej zwyciężył w 1.12 min. G. Brito (Portoryko), w trzeciej wygrał 3:0 z P. Vialem (Francja), w czwartej uległ w 3.40 ogólnemu faworytowi T. Nomurze (Japonia), w rep. zwyciężył starego znajomego Węgra A. Hetenyiego, w półfin. pokonał 3:0 (waza-ari) D. Hoetgera (NRD) i w finale przegrał w 0.27 min. z T. Nomurą (Japonia) zdobywając srebrny medal.

Parę słów Mistrza!
„Zacząłem trenować judo właściwie przez przypadek. Ucząc się w Technikum Mechanicznym w Białymstoku, mieszkałem w internacie, a wielu moich kolegów chodziło na treningi judo. Pewnego razu i ja się wybrałem, aby przekonać się, co to za dyscyplina sportu, i zostałem w klubie, podczas gdy moi koledzy stopniowo rezygnowali. Moim pierwszym trenerem w KS Jagiellonii Białystok był Leszek Piekarski, znany z żelaznej dyscypliny. Nazywany był przez nas kapralem. Wychował kilku naprawdę dobrych zawodników i to głównie dzięki niemu nasz klub zaliczał się wówczas do mocnych w judo. Sądzę, że w porównaniu z treningami „prowadzonymi” w innych klubach nasze były bardzo intensywne. Po zakończeniu nauki w technikum wstąpiłem na studia do Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, a moim trenerem został Jan Ślawski, który również prowadził treningi w sposób profesjonalny. Ale dopiero japoński trener zaproszony przez PZ Judo przed igrzyskami w Monachium bardzo wysoko ustawił poprzeczkę, zwiększając wielokrotnie obciążenia treningowe. Przed jego przyjazdem wykonywaliśmy na treningu dwadzieścia „pompek”, on wymagał stu. Przed jego przyjazdem trenowaliśmy raz dziennie, on wprowadził trzy treningi w ciągu dnia. Wcześniej miałem już sukcesy sportowe, ponieważ w Mistrzostwach Europy w Lizbonie w 1967 r. „otarłem” się o medal, a już w Mistrzostwach Europy w Ostendzie w 1969 r. zdobyłem srebrny medal w seniorach. Treningi z Hiromim Tomitą w przygotowaniach do igrzysk olimpijskich w Monachium były naprawdę mordercze. Niektórzy z zawodników nie wytrzymywali takiego reżimu treningowego, ale ci, którzy wytrzymali, byli później dobrymi zawodnikami odnoszącymi sukcesy na matach całego świata. Do igrzysk olimpijskich rywalizowaliśmy w tej samej kategorii wagowej z Marianem Tałajem, który już wówczas był bardzo dobrym i utytułowanym zawodnikiem. Wygrałem z nim tę rywalizację. W rankingach europejskich byłem jednym z faworytów do medalu. Marian Tałaj miał również uczestniczyć w turnieju olimpijskim, ale o kategorię niżej, w wadze do 63 kg. Walczył bardzo dobrze i gdyby mądrzej „zbijał” wagę i miał większą przychylność sędziów, to moim zdaniem, również odniósłby sukces. Mnie się udało, ale taki jest sport. Pamiętam bardzo trudną walkę z Węgrem Heteny, z którym wcześniej zawsze wygrywałem. Ale w turnieju olimpijskim był dobrze dysponowany i musiałem się mocno namęczyć, by go pokonać. Bardzo utytułowanego Hoetgera z NRD w walce o finał rzuciłem na samym początku walki na podcięcie (sasae-tsuri-komi-ashi) na waza-ari i do końca już kontrolowałem walkę. W finale dość szybko przegrałem z Japończykiem Nomurą. Z perspektywy czasu sądzę, że gdybym był bardziej wypoczęty (od walki z Hoetgerem do finału minęło tylko 5 minut) i bardziej skoncentrowany, to może finał wyglądałby inaczej. Jednak Nomura w tym dniu był świetny. Wszystkie walki wygrał „przed czasem”. Mimo przegranej byłem szczęśliwy. Pierwszą moją myślą było: „Wreszcie te mordercze treningi się skończyły i będę mógł wypocząć”. W pierwszym odruchu chyba powiedziałem nawet: „koniec z judo”. Moim głównym celem były igrzyska olimpijskie. Byliśmy mocno zmotywowani na osiągnięcie sukcesu w Monachium. Z jednej strony była to pewna presja polityczna, ponieważ igrzyska rozgrywane były w tej „gorszej” części Niemiec – RFN-ie. Z drugiej zaś były to pierwsze igrzyska olimpijskie, w których judo zostało na stałe włączone do programu. Moje doskonałe samopoczucie po zdobyciu medalu zostało zakłócone już następnego dnia, kiedy po ataku terrorystycznym Palestyńczyków „Czarnego Września” na sportowców izraelskich igrzyska zawisły na włosku. Pamiętam, że wcześniej miałem kontakt z zawodnikami i trenerami z Izraela, bo niektórzy z nich to byli Polacy, mówili po polsku. Poprzedniego dnia jechaliśmy razem autobusem na trening i nagle człowiek niewielkiego wzrostu zwrócił się do mnie po polsku. Okazało się, że to był trener ciężarowców. Wszyscy oni mieszkali w pawilonie w środku wioski olimpijskiej. Pawilon był strzeżony, ale widocznie niedostatecznie. Wstęp do wioski był łatwy. Pomimo że były legitymacje identyfikacyjne, to praktycznie każdy mógł wejść. Palestyńscy terroryści bez większego trudu wdarli się do pawilonu i grożąc śmiercią zakładnikom zażądali podstawienia helikoptera do przelotu na lotnisko, a tam samolotu. Pamiętam, jak helikopter przyleciał do wioski, wylądował, a następnie odleciał. Tragedia rozegrała się na płycie lotniska, gdzie w wyniku strzelaniny wszyscy zakładnicy zginęli. Po ataku terrorystycznym sytuacja w wiosce olimpijskiej diametralnie się zmieniła. Kontrola tożsamości była bardzo szczegółowa. Była to jednak przysłowiowa „musztarda po obiedzie”. Po powrocie z olimpiady podjąłem pracę w Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie na stanowisku asystenta w Zakładzie Sportów Walki – przed igrzyskami uzyskałem tytuł magistra wychowania fizycznego. Łączyłem pracę asystenta z treningami i pracą trenerską w klubie AZS-AWF. W Zakładzie zająłem się pracą dydaktyczną ze studentami i naukową, prowadząc badania nad sprawnością, wydolnością oraz profilami osobowości dzieci w Zakładzie Antropologii pod kierunkiem prof. Haliny Milicerowej. Rozpocząłem nawet studia doktoranckie, ale po roku wpadłem w następne przygotowania olimpijskie i studia odeszły w przeszłość. Przed mistrzostwami Europy w 1973 r. odniosłem kontuzję kolana i na mistrzostwa do Madrytu w mojej kategorii pojechali Marian Tałaj i Wacław Czarnecki. Od tego czasu miałem problemy z kolanami. Gdybym doznał tej kontuzji teraz, to, przy obecnym stanie wiedzy i poziomie chirurgii, nie trzeba by było otwierać stawu i mógłbym szybko wrócić do intensywnego treningu. Rok przed Montrealem dziesięciu najlepszych zawodników po raz pierwszy wyjechało do Japonii na miesięczny pobyt. Trenowaliśmy codziennie w „Kodokanie” lub w znanych klubach policyjnych i akademickich. Pojechaliśmy do Tokio z własnym prowiantem. Mieszkałem z Włodkiem Lewinem w maleńkim pokoiku, z którego wykroiliśmy własną kuchenkę. Jadaliśmy całkiem nieźle. Dokupywaliśmy głównie mandarynki, które były tam bajecznie tanie i smaczne. Oprócz treningów z niezwykle „napalonymi” na walkę z nami judokami japońskimi wiele zwiedzaliśmy, będąc ciekawymi odrębnej orientalnej kultury. Po powrocie z Japonii zaczęły się przygotowania do igrzysk olimpijskich, ale do Montrealu nie pojechałem. Pojechał Marian Tałaj, a nasza rywalizacja zaowocowała jego brązowym medalem. Po Montrealu w 1976 r. właściwie zakończyłem karierę zawodniczą, chociaż jeszcze czasami startowałem w kraju. Objąłem funkcję pierwszego trenera w klubie AZS-AWF po Janie Ślawskim, który przeszedł do pracy organizacyjno-administracyjnej. W roku 1983 wyjechałem jako trener do Szwecji. Przed moim przyjazdem Szwedzi nie odnosili większych sukcesów międzynarodowych. Nie byłem trenerem kadry, prowadziłem mocny klub w Goteborgu, ale ponieważ byłem znanym zawodnikiem, wielu zawodników z różnych klubów przyjeżdżało na krótkie sobotnio-niedzielne sesje treningowe. Wkrótce staliśmy się rodzajem centrum szkolenia w Szwecji. Szwedzkie judo nie było takie słabe, lecz brakowało mu intensyfikacji szkolenia i naprawdę intensywnych treningów. System współzawodnictwa i organizacja szkolenia były prawidłowe, ale trening cztery razy w tygodniu nie mógł zapewnić medali w mistrzostwach Europy. Będąc w klubie na etacie, prowadziłem treningi rano i wieczorem dla chcących ciężko trenować. Warunki treningu były dobre, a ja chciałem się wykazać swoimi umiejętnościami trenerskimi. Wyniki przyszły po dwóch latach mojej pracy, podczas Mistrzostw Europy w Hamar w 1985 r., kiedy to zawodnik z mojego klubu Jorgen Helvist zdobył brązowy medal w kategorii do 65 kg, a drugi Szwed, Per Schelin, w kategorii do 70 kg przegrał z naszym wtedy srebrnym medalistą Waldkiem Legieniem i również zdobył brąz. Per Schelin nie był, co prawda, z mojego klubu, ale mieszkając niedaleko Goteborga, bardzo często trenował z nami. Systematycznie podróżowałem między Szwecją a Polską, ponieważ w kraju zostawiłem żonę i dzieci. W końcu po trzech latach pobytu musiałem podjąć decyzję, czy zostaję w Szwecji na stałe i ściągam rodzinę, czy wracam do kraju. Wybrałem tę drugą opcję i postanowiłem rozpocząć działalność gospodarczą, byłem bowiem przekonany, że mam żyłkę do interesów. I miałem rację. Założyłem firmę „Bendiks”, która jest już znana nie tylko na rynku polskim. Początki były trudne, bo atmosfera do robienia interesów w Polsce była nieprzychylna. Lecz od roku 1987 sytuacja powoli zaczęła zmieniać się na lepsze. Myślę, że judo pomogło mi w dalszej karierze życiowej, bo oprócz wiary w sukces, nieustępliwości i pracowitości, treningi i walka uczą rozwiązywać trudne i skomplikowane sytuacje w warunkach stresu. Częste podróże, również do bardzo odległych krajów, uczyły nawiązywania kontaktów interpersonalnych oraz uświadamiały potrzebę znajomości języków obcych. Nie żyję przeszłością, lecz uważam, że moja przygoda z judo była< fajnym> przeżyciem, o bardzo intensywnej sile oddziaływania na wrażliwość młodego człowieka. Pomimo intensywnej pracy zawodowej do chwili obecnej nie straciłem kontaktu z moją ulubioną dyscypliną. Z mistrzem olimpijskim Pawłem Nastulą i innym judoką Józkiem Niedomagałą założyliśmy w Warszawie klub judo. Nie przynosi on nam dochodów, ale daje dużą frajdę, prestiż i chyba coś więcej – stały kontakt z judo. Prowadzę tam treningi cztery razy w tygodniu, nierzadko z moimi kolegami – oldboyami. Ponadto jestem członkiem zarządu Polskiego Związku Judo, a moi synowie są świetnymi judokami.”

Zródło POLSKI PORTAL OLIMPIJSKI PKOl oraz www.kodokan.pl